We współczesnym obyczaju liturgicznym niedziela rozpoczynająca Wielki (albo Święty) Tydzień jest niezwykle popularna. Wówczas niemal wszyscy, nawet ci, którzy rzadko pojawiają się w kościele, biegną z zapałem przed ołtarz, trzymając w rękach zielone gałązki. Co ich tak ponagla? Czy tylko widoma teatralność obrzędów, symbolika i najróżniejsze zwyczaje okalające jak wieniec tę wielkopostną uroczystość? Zapewne. Ale być może intuicyjnie wyczuwają też, że chodzi o coś bardziej zasadniczego, mianowicie o duchowe odczucie, że droga krzyżowa życia doczesnego już teraz otwiera na spotkanie ze zmartwychwstałym Chrystusem. Że religia nie jest czymś marginalnym, lecz stanowi konstytutywny obszar istnienia, bez którego trudno sensownie przeżywać codzienność. Że ostatecznie, choćby nie wiadomo jakie atrakcje ofiarowywał świat, nie są one w stanie zaspokoić najintymniejszych ludzkich pragnień.
Historia człowieka bez włączenia w nią ziemskich dziejów Jezusa byłaby okrojona z nadprzyrodzonej głębi, pozbawiona nadziei na osiągnięcie wiecznego szczęścia, byłaby boleśnie dramatyczna. Nic przeto dziwnego, że osoby wrażliwe na konfesyjny styl bycia starają się nie zrywać całkowicie swych powiązań z Kościołem i liturgią. Odnajdziemy je w Niedziele Palmową w świątyniach, tylko czy spotkanie z liturgią i Kościołem będzie dla nich wewnętrznym przeżyciem wiary czy tylko tradycyjną „palemką”? To zależy także od naszego świadectwa i postawy w Kościele.